Witam ponownie :) wolę zrobić parę postów w jeden dzień a potem być trochę nieaktywna :D Dziś pokażę Wam wywiad ,,Pocztówka od Murdoca"
"Gdy skończyliśmy grać koncerty po płycie 'Demon Days', gdy tego
ostatniego wieczoru za Gorillaz zamknęły się drzwi, miałem dość. Widok i
zapach zespołu wzbudzał we mnie mdłości. Pragnąłem długiego 'Straconego
weekendu' – jak w tym filmie. I jakimś cudem udało mi się przeciągnąć
ten weekend do trzech lat. To niesamowite, ile frajdy można sobie
sprawić za pomocą karty kredytowej Couttsa i wielkiej butelki absyntu…" – wspomina dzisiaj Murdoc, lider najbardziej wirtualnej grupy świata, Gorillaz.
Nie było ich pięć lat – swój ostatni album wydali w 2005 roku.
Początkiem marca jednak wrócili i od razu narobili wokół siebie sporo
szumu. W pierwszym klipie, promującym ich nowy krążek "Plastic Beach"
pojawił się gościnnie gwiazdor kina akcji Bruce Willis, a teledysk w
ciągu doby obejrzało blisko milion internautów. Na samej płycie zaroiło
się od muzycznych gwiazd: Lou Reed, The Clash, Mos Def, Snoop Dogg… Jak
widać, moda na ten jakże popularny na początku XXI wieku zespół wcale
nie minęła, a Gorillaz mają się nie gorzej, niż w czasie swojej
największej świetności, czyli po wydaniu debiutanckiego krążka, na
którym znalazły się ich największe hity: "Clint Eastwood", "Rock The House" oraz "19/2000".
Murdoc pytany, czy jest zadowolony z najnowszej płyty, odpowiada wprost:
"Oczywiście. Podobnie jak świat, nieustannie się rozwijam.
Balansuję na linie ewolucji podtrzymywany na duchu przez rum i inne
specyfiki, osładzając sobie drogę ku przedwczesnej śmierci i próbując
czerpać jak najwięcej radości ze słonecznych chwil, tak jak każdy z nas.
Ale pragnę, by kamień nagrobny był ciekawy. Nazywam tę płytę trzecią
tablicą tryptyku Gorillaz. 'Plastic Beach' to moja trzecia,
najwspanialsza tablica…".
"Powiem ci, czym jest "Plastic Beach" – ciągnie Murdoc. "To
czterowymiarowa pocztówka. Pocztówka znad krawędzi? Być może.. Ale to
pocztówka, która ożywa. Fotografia w technikolorze… przedstawiająca
odmienną krainę… Uchwyciłem barwy, filozofie i artystyczne ekspresje z
całego świata, po czym zawarłem je w jednym plastikowym Polaroidzie
nazywanym płytą. Kapitalna sprawa. Mówiąc jednak mniej abstrakcyjnie:
kanały komunikacyjne są coraz krótsze i szybsze. Przy odpowiedniej wizji
można stworzyć wspólnie niesamowite rzeczy. Mamy teraz Skype'a, sieci
cyfrowe, e-mail, platformy wymiany plików, ultraszybki transport… Można
zebrać różne grupy ludzi w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie.
Skoro używamy tych narzędzi, czemu nie wykorzystać ich po to, aby zebrać
wszystkich zdolnych i światłych, i stworzyć coś pozytywnego? Coś
naprawdę fajnego! I niech będzie w tym trochę muzyki!"
Zaczynamy właściwe odpytywanie Murdoca. Po kolei. Co robił przez
te wszystkie lata, jak trafił na Plastikową Plażę i wreszcie – jak udało
mu się ściągnąć do siebie tyle muzycznych sław?
Murdoc: Co do gwiazd, użyłem różnych metod. Dzwoniłem do nich i
składałem propozycję. Trzeba pamiętać, że Gorillaz to już instytucja,
niektórym wystarczy usłyszeć nazwę zespołu i się zgadzają. Dla wielu
współpraca z Gorillaz jest jak bilet do Disneylandu. Krótkie wakacje,
podczas których mają okazję odwiedzić ten surrealistyczny, upiorny
lunapark żeglujący po świecie ze mną, Murdokiem Niccalsem, u steru…
Niewielu odrzuca takie zaproszenie.
Gdy Gorillaz się rozeszli, udałem
się w imprezową podróż dookoła świata: działałem wszystkim na nerwy i
rozlewałem drinki, gdzie tylko się dało… Ale potem skończyła mi się
forsa.
Dużo wydałem na stworzenie "Demon Days", wiele
zainwestowałem w inne przedsięwzięcia: głupie telefonie komórkowe i
piramidy obiecujące błyskawiczne bogactwo. Kupiłem mnóstwo piramid w
egipskiej Gizie, ale okazało się, że sprzedawca - Bernie Madoff – jest
oszustem, a transakcje nie były warte pergaminu, na którym zostały
spisane…
Byłem spłukany. Musiałem znaleźć nowe źródło
pieniędzy. Próbowałem szczęścia w różnych zawodach. Między innymi w
amatorskim handlu bronią. Co za frajda! W antykwariacie kupiłem książkę
Marka Thomasa "As Used On The Famous Nelson Mandela". Świetna.
Opisuje, jak łatwo sprzedawać różne typy broni na świecie: wystarczy
skupić stare wyposażenie, kiedy dane państwo modernizuje armię, a potem
towar przemalować, spisać i sprzedać z zyskiem zainteresowanym.
Póki papiery są w porządku, wszystko gra, prawda? W każdym razie tak
postępują rządy państw. Brytyjski przemysł zbrojeniowy jest drugi na
świecie pod względem wielkości. Sprzedajemy broń komu popadnie. Tak jest
wszędzie. Kiedy tylko jakieś duże państwo sprawi sobie nowe
wyposażenie, wystawia stare na sprzedaż na pchlim targu. A ja pracowałem
jako handlarz niezależny.
Wiedziałem, że mój towar to same
buble. Wszystko było zepsute. Wiedziałem, że nigdy nie zadziała, ale
chciałem szybko się dorobić. Uważam, że działałem na rzecz pokoju na
świecie sprzedając niesprawną broń. A przy okazji zarobiłem kilka
groszy.
Niestety, to wszystko obróciło się przeciwko mnie. Napotkałem
kilku… "niezadowolonych klientów". Najgorsza była podziemna siatka
piratów zwanych "Czarnymi chmurami". Próbują mnie dorwać od czasu ich
niespodziewanego zjawienia się na planie teledysku "El Manana". To oni siedzieli w tamtych helikopterach i zestrzelili całą wyspę…
Nieco ich uspokoiłem obietnicami taniej broni, ale potem, gdy opchnąłem im szajs, nasze relacje dramatycznie się pogorszyły…
(Murdoc zastanawia się)
Ale tak – interesy z Berniem Madoffem to był błąd. Pomyślałem, że
przy tak chaotycznych fluktuacjach ekonomicznych nie ma nic
bezpieczniejszego niż lokata w piramidach. A jednak. Choć nadal lubię
myśleć, że pozostawiłem na zawsze kawałek serca w egipskim grobowcu.
Obok Tutenchamona.
Miałeś więc dwa priorytety - uciec przed pewnymi osobnikami i znaleźć miejsce na nowe studio nagraniowe.
Murdoc: Tak, potrzebowałem izolacji. Prawdziwej kryjówki.
Miejsca, w którym nawet Google mnie nie znajdzie. Ciągnie się za mną
zniszczenie i pożoga, zrobiłem niezły bałagan. Jak wspominałem śledziły
mnie Czarne Chmury. Wkurzyli się o tę badziewną i bezużyteczną broń,
którą im opyliłem. Ani jedna sztuka nie działała. Widocznie jednak
znaleźli sobie innego dostawcę, bo zanim się obejrzałem, oni mnie
dogonili. Wszędzie latały pociski. Strzelaniny za oknem, gaz musztardowy
w pokoju, przeglądana poczta. Musiałem się zmyć.
Potrzebowałem jakiegoś niesamowitego miejsca. Wyciągnąłem więc z magazynu jeden ze starych helikopterów z teledysku do "Feel Good Inc."
i go odpaliłem. GNNNNGNNNNGGGG!!! Przemierzałem cały świat, mknąc w
przestworzach wzdłuż i wszerz. Arktyczne tundry, amazońskie dżungle,
tylne oparcie kanapy... Studiowałem mapy, penetrowałem sekretne kryjówki
i wreszcie – udało się! Wiedziałem, że to strzał w dziesiątkę. Idealny
plastikowy pałac. "Point Nemo" – Ziemia Niczyja! Miejsce
najbardziej oddalone od lądu na całej planecie. Nikomu nie wpadnie do
głowy, by mnie tam szukać. Można hałasować, ile wlezie.
To był po
prostu ogromny kawał gnijącego plastiku na kompletnym odludziu. Co
zabawne, z daleka, przez lornetkę wyglądał sielankowo - istny dryfujący
raj! Ale z bliska okazywało się, że to wysypisko śmieci: sadza, odpady,
gruz, zardzewiałe rury i porzucone kawałki plastiku. Mnie to jednak nie
przeszkadzało. Pomalowałem całość na jaskrawy róż i się tam
rozgościłem. Moja własna plastikowa plaża… Ta da!
Znów byłem w domu.
Gdziekolwiek jestem robię mnóstwo hałasu, a poza tym potrzebowałem
miejsca, do którego mogę sprosić dziewczyny i znajomych na porządny,
ostry melanż. Podkręć głośność do 2000!
Najpierw zbudowałem sobie willę playboya w stylu tej z "Thunderbirds"
na samym czubku mojej Plastikowej Plaży. Monstrualnie wielkie,
strzeliste domostwo. Mieści się w nim wszystko, od nowego centrum
dowodzenia po nowoczesne studio nagraniowe. Od pełnych przepychu
buduarów przez piwniczne sale ze szklaną podłogą i tajne pomieszczenia,
aż po latarnie morskie. Przy nim studio Petera Gabriela Real World
wygląda… naprawdę fatalnie! Plastikowa Plaża jest fantastische!
Ale
sami wiecie. Ci ludzie, którzy mnie ścigali, nie rozpłynęli się w
powietrzu. Wytropili mnie na Plastic Beach. Ciągle mnie ostrzeliwują.
Ostatnio jeden z nich zrobił dziurę w mojej wyspie. W ten sposób wyciekł
nasz singel "Stylo". Wypłynął z mojej wyspy z winy obleśnych rosyjskich piratów. Już ja im odpłacę. Bez obaw, jestem świetny w te klocki!
Kiedy zacząłeś nagrywać demo nowej płyty? Zaraz po tym jak tylko urządziłeś na Plastic Beach swoje studio?
Murdoc: Nie, nie do końca. Kiedy tu przyjechałem, najpierw
wędrowałem po wyspie, kopiąc tu i ówdzie w śmieci. Bawiłem się w echo i
dziwowałem ogromem wszechświata. Wspaniale tam widać gwiazdy – coś
niesamowitego. Tak czy inaczej, na początku nie potrzebowałem studia.
Zacząłem do dłubania w programie Logic. Tylko ja, mój bas i skrzynka
rumu – siedziałem na plaży i brzdąkałem do soczystych dubowych rytmów
nagrywając to wszystko na laptopie.
Szczęśliwe dni! Żadnych
oczekiwań, tylko boskie dźwięki spływające z gryfu. Niestety potem
niektóre partie zaczęły się układać w coś sensownego. Po kilku
tygodniach, czy miesiącach, z muzyki zaczęły wyłaniać się melodie i
pojawiły się piosenki domagające się… oszlifowania i wyrazistości. Łaa
łaa! Jak zbłąkane dzieci, dzikie i nieujarzmione, mające duży potencjał i
zasrane pieluchy. Potem krok po kroczku zbudowałem na wyspie ten
zajebiście nowoczesny pałac nagraniowy, aby dogodzić moim piosenkom i
mieć zgrabną miejscówkę do nagrywania gości. Żeby podgorillazować
odlotowe numery i stworzyć tego monstrualnego, smętnego Behemota, który
dziś trafił do was w formie CD.
Ale kocham urok tych wczesnych
szkiców. Gapiłem się w rozległe, rozwarte otchłanie nocnego
wszechświata, w zakurzone niebo, a ze mnie i mojej mikroskopijnej duszy
emanowała subtelna melodia. Mmmm… Gdy jesteś w takim stanie, wszystko
wydaje się odrębne i właściwe.
(Ciepły uśmiech na twarzy Murdoca zamienia się w ponury grymas)
I kiedy musisz wrócić do rzeczywistości marketingowej, zapędzić te
delikatne pieśni pochwalne do boksów i kazać im ścigać się jak kundlom z
wypocinami jakiegoś hiphopowego [sic!] ciołka z vocoderem, czujesz się,
jakby spadł ci na głowę betonowy młot. Promocja! Z czym my się ścigamy?
Z inną żałosną wytwórnią ładującą forsę w odpicowanego, sztucznego
lalusia, żeby przemocą zmusić publikę do ślepego posłuszeństwa…
Chodzi
mi o to, że w dzisiejszych czasach ważniejsze są ładne, lśniące włosy
od przyzwoitego kawałka! To mnie doprowadza do szału!
(Odgłosy z tła – dźwięk wywracanych krzeseł i stolików, demolka pomieszczenia)
Skąd pomył, by reaktywować Gorillaz w pełnym składzie?
Murdoc: Wiesz, Gorillaz to moja kapela. Nie muszę jej
"reaktywować". Gorillaz to ja. Tak jak La Roux to właściwie ta laska z
rudą czupryną a la Tintin. Pomyślałem, że nadszedł czas wypuścić
kolejny "krążek długogrający". Widzisz, kiedy Gorillaz aktywnie działa
wszystko jest w najlepszym porządeczku. Jestem niezniszczalny. Mam
wszystko, czego potrzebuję. Mogę spłacić wierzycieli, kręcić stylowe
teledyski i wozić się po świecie jak król, a przy tym przez cały czas
grać na moim wypasionym czarnym basie do fantastycznej muzy. Wtedy
wszystkie moje wariactwa mają uzasadnienie. Wszyscy składają moją
arogancję na karb robienia wokół siebie artystycznego szumu. Ludzie mi
za to płacą!
Do tego wszystkiego jako Gorillaz mogę zapraszać do współpracy
niesamowitych gości. Prawdziwe legendy! Mos Def… Bobby Womack… Dennis
Hopper.. Snoop Dogg…. Ike… Każdy z nich dorzucił do garnka z napisem
Gorillaz szczyptę swojej unikalności, dzięki czemu razem tworzymy
wielką, zwariowaną rodzinkę, którą znacie i lubicie. Tak więc krok po
kroku, kawałek po kawałku lepiłem płytę Plastic Beach. Kiedy miałem już
solidne fundamenty i wiedziałem, jaki obrać kurs brzmieniowy,
pomyślałem: czas zaprosić na pokład paru artystów estradowych. Czas
pokolorować ten obrazek.
Zanim zaczniemy rozmawiać o utworach, które trafiły na płytę, musimy
pogadać o pozostałych członkach Gorillaz i reaktywacji zespołu. Może
zaczniemy od Noodle? W końcu po teledysku El Manana uznano ją za
zaginioną…
Murdoc: Tak.. tak. Nie mogłem jej znaleźć. Nadal nie mam pewności, gdzie jest. W każdym razie - w tej chwili.
Gdzieś
w maju 2007 roku pomyślałem, że czas zrobić z Gorillaz coś nowego.
Miałem puste kieszenie i zapalenie wątroby, ale moją głowę i serce
przepełniały wielkie plany i misterne wizje nowego ataku Gorillaz.
Wystarczy posłuchać list przebojów: mnóstwo tandety. Serio, jeśli
usłyszę jeszcze jeden vocoder, wyruszę na obchód wszystkich studiów
świata z młotkiem w ręku i osobiście rozwalę każdą wtyczkę z tym
oprogramowaniem…
Wciąż nikt nie dorównał twórczości Gorillaz z dwóch
poprzednich płyt. Można by pomyśleć, że ktoś wreszcie weźmie z nas
przykład i posłuży się wyobraźnią. Ale gdzie tam – wciąż to samo
badziewie.
Zrozumiałem, że muszę reaktywować Gorillaz. Czułem, że
to słuszne. I że to jedyne wyjście z sytuacji, w której nękają mnie
piraci, demony i inne nachalne typy. Kiedy Gorillaz działa, jestem
niezniszczalny. Muszę więc odnaleźć Noodle, pomyślałem.
Kiedy
zacząłem się zastanawiać nad reaktywacją, od razu pomyślałem o Noodle.
Ona jest moim największym skarbem – doskonała gitarzystka, śliczna
dziewucha i genialna autorka piosenek. To Noodle napisała większość
materiału na Demon Days, wiesz? Zrobiłbym to sam, ale akurat siedziałem w
meksykańskim więzieniu. Oczywiście byłem niewinny, ale i tak większość
pracy nad poprzednią płytą spadło na nią. Oczywiście potem wróciłem i
wszystko poprawiłem oraz dokończyłem.
Wracając do Noodle … Wróciłem
do miejsca, w którym widziałem ją po raz ostatni w 2006 roku. Do
miejsca, w którym kręcono teledysk El Manana. Miejsca katastrofy.
To tam zestrzelono dryfującą w powietrzu wyspę, która roztrzaskała się
ziemię w łunie ognia i gradzie strzałów. Niestety, nic nie znalazłem
prócz spalonych pozostałości po Dryfującej Wyspie.
Zrobiłem wszystko,
co w mojej mocy. Zebrałem z pogorzeliska próbki DNA Noodle i na wszelki
wypadek zabezpieczyłem je w słoiku. Nigdy nie wiadomo, kiedy coś
takiego może się przydać. A potem… wróciłem do Kong Studios, żeby dalej
szukać tropów. Gdy tam przybyłem, Kong Studios wyglądało fatalnie –
istne pobojowisko nawet jak na moje standardy. Budynek został
splądrowany, na ścianie wypisano czerwoną farbą, albo keczupem, jakieś
pogróżki. Jedna z nich brzmiała: "Do zobaczenia w piekle", a pod
nią widniała czerwona strzałka skierowana w dół. W całym budynku było
mnóstwo takich pogróżek. Kong Studios wyglądało tak, jakby nocowali w
nim członkowie bandy Mansona…
Nie wiedziałem, czy Noodle miała z tym coś wspólnego, dopóki nie
usłyszałem sygnału radiowego dochodzącego z piwnicy. I nawet wtedy nie
od razu załapałem. Nagle zrozumiałem, co się stało: mogły ją porwać
jakieś opryszki z podziemia… Widzisz, Gorillaz zawsze mieli powiązania
ze światem podziemnym. Opętanie przez duchy i takie tam. W końcu w
naszym pierwszym wielkim przeboju "Clint Eastwood" pojawił się Del The Ghost Rapper (raper duch). Zawsze trzymaliśmy sztamę z duchami.
Zresztą
tylko dzięki układom z pewnymi ważnymi osobami udało nam się wypromować
Gorillaz na listach przebojów. Zawarłem iście faustowski pakt.
Mefistofeles i tak dalej. Moja gitara basowa „El Diablo” została
wykonana ręcznie przez samego Władcę Ciemności Belzebuba. Warto
przypomnieć, że urodziłem się w piekielnym domu wariatów noszącym nazwę
"Przytułek Belfagora".
Kiedy Gorillaz zdobyli sławę, Pan B zaczął
domagać się swojej działki z zysków. To zabawne. Każdy dziś chce być w
zespole. Zwłaszcza takim, jak Gorillaz. Rzecz w tym, że tantiemy nie
spływają tak od razu… I ja nie spłaciłem długów na czas.
I to nie
wszystko. Yhm… cóż… okazało się, że część arsenału, którym handlowałem,
miała trafić do jakiejś podziemnej osobistości. Diabła imieniem Malthus,
czy coś w tym stylu. To demon broni i podziemny rusznikarz. A może
chodziło o Sabnoka? Nieważne. Nie mam pamięci do imion. To był jakiś
czort siedzący w zbrojeniówce. Okazało się, że niektóre ze sprzedanych
przeze mnie broni były przeznaczone dla jednego z nich. Gość się na mnie
wkurzył, gdy bomby nie wybuchły. Dlatego nasłał na mnie demonicznych
najemników. Wcześniej, w Kong Studios podobni dręczyli Russela. To
wszystko przez jego zdolności spirytystyczne. Ten facet jest istnym
portalem dla sił nieczystych. Od zawsze.
A teraz, mnie nie było na
miejscu, więc demony porwały Noodle. Okazało się, że zawlekli ją do
jakiegoś podziemnego miejsca a la Hades. Poszedłem jej szukać. Nie
miałem wyboru, musiałem chociaż spróbować ją odnaleźć tam na dole.
Udałem się jej tropem właśnie tam…
(pauza)
Do piekła!
Jak tam się dostać? Jest kilka sposobów. Włączyć "Straight to Hell"
The Clash, wmasować trochę jałowca w skronie i pościć przez 7 dni…
potem kilka kręgów z soli, parę świeczek… Słuchaj. To nie jest tak, że
można tam sobie pójść spacerkiem jakimś specjalnym tunelem. To długi i
skomplikowany proces, polegający m.in. na wrzucaniu pewnych aspektów
psychiki w piekielną otchłań. Ale to bardzo realny stan. Jak realny w
ocenie innych? Nie wiem. Ale kiedy ktoś wsadza ci palec w "trzecie oko",
to też czujesz ból.
(chichocze)
A kiedy ktoś zdepcze twoją duszę, włoży ją w butelkę i zamieści
etykietę: "Murdoc Niccals: Nie otwierać, dopóki nie zamarznie piekło",
to wiesz, że już po tobie.
Po prostu zajrzałem w moją księgę zaklęć przywołujących demony, XV-wieczny grimoire zatytułowany "Pseudomonarchia Deamonum",
otworzyłem portal i potoczyłem się w dół… Nie mogłem jej znaleźć.
Spędziłem tam sześć miesięcy albo tamtejszy odpowiednik tego okresu.
Nigdzie jej nie było. Może sama zdołała się wymknąć…
Ja wciąż miałem w
planach album Gorillaz i potrzebowałem gitarzystki, wyciągnąłem więc ze
słoika DNA Noodle i zabrałem się do pracy nad Noodle - cyborgiem.
Wiedziałem, że coś takiego na pewno mi się przyda!
Po dotarciu na
Plastikową Plażę zatrudniłem kilku czołowych genetyków. Ściągnąłem także
gości od androidów i robotów na wyspę, a oni zbudowali Noodle -
cyborga. To nie jest prawdziwa Noodle, ale taka będzie mi musiała
wystarczyć…
A ponieważ ciągle do mnie strzelają jakieś opryszki,
uzbroiłem ją po zęby. Teraz jest moim osobistym ochroniarzem i
gitarzystką w jednym. Potrafi wystrzeliwać pociski z ust! Znacie jeszcze
jakiś zespół, który może pochwalić się czymś takim?
Dobra, może jeszcze coś wieczorem wstawię ale jak na razie to koniec papa ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz